Nigdy nie lubiłam biegania. W ogóle ze sportem zawsze było
nam do siebie nie po drodze. To chyba kolejna trauma wyniesiona ze szkoły kiedy
kazano nam biegać na 600 m i to w dodatku na czas, okrążając trzykrotnie boisko
pod okiem innych uczniów mających właśnie okienko. I żeby tego było mało mieli
czelność stawiać nam za to oceny. Nie, nie pochwalę się jakie to były oceny. Ale
szybko zorientowałam się, że najlepszym rozwiązaniem będzie zdobycie zwolnienia
z wf. I tak też się stało. Sztukę symulowania opanowałam do perfekcji już w
połowie szkoły podstawowej. Jeśli zamiarem nauczyciela było zniechęcenie uczniów
do uprawiania sportu, w moim przypadku, efekt został osiągnięty. Program przyniósł
skutek spektakularny. Ale w związku z tym, że te lata dawno temu minęły i jak
wiemy czas leczy rany, dziś postanowiłam dać szansę bieganiu. Domownicy byli w
ciężkim szoku, gdy z dna szafy wyjęłam buty nadające się do biegania. Ja
zresztą też. W internecie znalazłam trening dla nadzwyczaj początkujących
biegaczy, włożyłam buty i w drogę. Stosując się do treningu naprzemiennie
biegłam i maszerowałam, z naciskiem na marsz oczywiście. Nie mogę powiedzieć,
że zmęczyło mnie to przeokropnie ale mam poczucie, że taki trening to trochę
oszustwo. Mówisz, że uprawiasz jogging a prawda jest taka, że przez ¾ czasu
maszerujesz. Po drodze minęłam wielu biegaczy, których, miałam przynajmniej
takie wrażenie, ta dyscyplina sportu relaksuje i raduje. Mi tam do radości i
relaksu było daleko. Wróciłam do domu bez głębszych wrażeń i refleksji na ten temat.
Wniosek jest tylko jeden, jednorazowy marszobieg to zdecydowanie zbyt mało, by
do biegania się przekonać lub się do niego zniechęcić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz