2 lipca 2013

Dzień 46 - Pozostań na oczepinach!

Nadszedł wiekopomny moment, nadszedł dzień kiedy to postanowiłam zmierzyć się ze swoimi największymi lękami. Nie, żebym sama się do tego rwała. Ujęłabym to raczej jako rezultat skutecznej perswazji, której uległam. Otóż z (prawie) własnej, nieprzymuszonej woli postanowiłam pozostać na weselnych oczepinach. Wbrew ogólnemu zdziwieniu wcale nie trzeba było przywiązywać mnie do krzesła i krępować ruchów bym wytrwała do końca jakże zacnego obrzędu. Od czasów zamierzchłych regularnie i wytrwale opuszczam salę w okolicach godziny zero albowiem mam traumę. Traumę spowodowaną jedzeniem bułki na czas i pod presją, pod okiem wszystkich zgromadzonych gości. Blado wypadam w konkurencjach na czas i nie lubię wystąpień publicznych (zwłaszcza z jedzeniem w roli głównej). Bo ja z natury to taka nieśmiała jestem. I nie wiem czy wynika to z mojej nieśmiałości ale nie widzę nic zabawnego w oczepinowych konkurencjach, które zazwyczaj polegają na bieganiu dookoła w butach na niebotycznych obcasach, przyjmowaniu różnych póz, od stania na jednej nodze, po stanie na rękach, głowie lub uszach i inne równie ekscytujące czynności. Najprawdopodobniej moje obawy związane z konkurencjami wiążą się z tym, że jestem gapą i co tu dużo mówić, to, że wywróciłabym się z hukiem podczas takiego biegu lub podwinęłaby mi się sukienka, w sposób mało subtelny jest tak prawdopodobne, jak to, że dziś znów nie wygram w lotto. Wolę się więc nie kompromitować i w tym przypadku bezpiecznie pozostać w cieniu, bo przecież główną atrakcją tego wieczoru mają być państwo młodzi a nie ja. Nadszedł moment kiedy to postanowiłam zmierzyć się z traumą i jednocześnie dać jeszcze jedną szansę oczepinom. Zaszalałam więc i zostałam na sali. Mało tego, łapałam nawet welon (nie złapałam ale było niebezpiecznie blisko). Przez resztę oczepin w duchu modliłam się o pelerynę niewidkę i za wszelką cenę starałam się zmniejszyć objętość swego ciała do minimum. Całe szczęście nikomu nie przyszło do głowy wywołanie mojej osoby do wspólnej "zabawy". Utwierdziłam się w przekonaniu, że zdecydowanie nie polubię tego obrzędu. Obecność podczas oczepin jest fantastyczna ale jedynie z gwarancją braku udziału w zabawie.

Wolałabym uniknąć publikowania zdjęć gości weselnych biorących udział w konkurencjach w przedziwnych pozach dając tym samym szansę uruchomienia wyobraźni!

1 lipca 2013

Dzień 45 - Pójdź do kina z przyjaciółką!

Od pięciu lat do kina chodzę wyłącznie z NIM. Zupełnie nie wiem dlaczego. Zapomniałam co to rezerwacja i zakup biletów. Wypady do kina z przyjaciółkami odeszły w zapomnienie. Szczególnym gatunkiem filmowym jest horror, nigdy nie byłam i nigdy nie chciałam być na horrorze sama. Sama to znaczy również z przyjaciółką, trzema lub nawet pięcioma. Nie. Byłam zestresowana prawie jak przed maturą. Przez cały dzień rozważałam, iść czy nie iść, oto jest pytanie! Bo co, jeśli 746268754983 razy na minutę ze strachu będę podskakiwać na fotelu? Wszyscy dookoła będą się ze mnie śmiać, że boję się horroru od lat 15. Trochę żałosne. Pomysł usadowienia się z dala od ludzi, czyli w pierwszym rzędzie był bardzo kuszący lecz z dwojga złego wolałam się zbłaźnić niż przez tydzień chodzić z bolącą szyją. Bo przecież w kinie i tak jest ciemno więc nikt nie wie, że ta histeryczka to ja. 
Sama oznacza bez kogoś komu co chwilę powtarzać mogę jak bardzo się boję, komu mogę wbić paznokcie w rękę, bo właśnie się przestraszyłam. Sama znaczy bez kogoś kto odprowadzi mnie na 4 piętro pod same drzwi, bo przecież wiadomo, że na pewno zjedzą mnie potwory lub opętają demony nim znajdę włącznik światła na klatce schodowej. 
Po 5 latach przerwy udałam się do kina z przyjaciółką. Na horror. Wiem, że dla Was to zapewne jest ogromnie zabawne ale nie dla mnie, uwierzcie. I cała ta idea pójścia do kina z kimś innym. Dopiero po seansie otworzyłam oczy na oczywistą prawdę, że do kina fajnie chodzi się również z przyjaciółmi, którzy podzielają twoje gusta filmowe. Nawet gdy nie chcą trzymać Cię za rękę w momentach grozy. Tak na marginesie, zupełnie nie wiem dlaczego. Przecież specjalnie pomalowałam paznokcie.
Zupełnie nie myśląc, że robię coś innego niż zwykle zobaczyłam to dopiero w drodze powrotnej do domu gdy w aucie obok mnie siedziała ONA a nie ON. I zdałam sobie sprawę, że pięć lat to ogrom czasu i tyle fajnych filmów, które przegapiłyśmy. 



30 czerwca 2013

Dzień 44 - Restauracja Kawelin!

Odkryłam fajne miejsce w miejscu, gdzie najmniej bym się owego odkrycia spodziewała. Od zawsze restauracje i bary mieszczące się w hotelu stanowiły dla mnie miejsce niedostępne. Niedostępne, tylko dlatego, że zaszufladkowałam takie restauracje jako lokale bardzo poważne, lokale w których panuje sztywna atmosfera. Nie sprawdzając prawdziwości owego stwierdzenia omijałam wszystkie szerokim łukiem. Pewnego wieczoru wolą towarzyszy wieczoru zostałam nakłoniona, by do takiego miejsca się udać. Właściwie tylko dlatego, że mają tam fantastyczne litewskie piwo. Moje wszelkie obawy rozwiał kolega udający się tam ubrany w... dres. Nie, żeby mój strój był zupełnie adekwatny do miejsca ale na pewno byłam o stokroć w lepszej sytuacji niż on. Mimo naszego nie do końca odpowiedniego stroju, nie odczułam niechęci ze strony obsługi. Miejsce cudowne z uwagi na panujący w nim spokój. Miejsce zupełnie inne niż wszystkie okoliczne bary pełne rozwrzeszczanych pijących ludzi i głośnej muzyki. Czyli lokali, które z reguły bardzo lubię z uwagi na panujący w nich luz. Co, jak się paradoksalnie okazało, nie oznacza, że nie lubię miejsc wyciszonych, stonowanych, spokojnych. Po prostu dotychczas nigdy ich nie odwiedzałam. Cudowne, ze względu na mnogość obsługi w jednakowych, urzekających prostotą ale eleganckich strojach. Ogromny, robiący równie wielkie wrażenie bar i trzy sale, w zależności od charakteru spotkania. No i pyszne litewskie piwo. I ceny, wbrew moim przekonaniom, wcale nie są nadzwyczajnie wysokie. Miejsce idealne na spokojny wieczór dla osób chcących oderwać się od szumu i krzyków ale też ubrać w coś "na specjalne okazje" i wyglądać dobrze, bo tam, na pewno nie wywoła to niepożądanych reakcji. Nie wiem jak Wy ale ja idąc do baru często miewam wrażenie zbyt wystrojonej i spotykam się ze zdziwieniem mijanych w lokalach ludzi. To miejsce polubiłam właśnie za atmosferę i powagę czyli za coś, czego dotychczas tak bardzo się bałam. Dodatkowo poznałam postać Mikołaja Kawelina, bo jak się okazuje, nazwa restauracji nie jest przypadkowa. Otóż owy pułkownik był sponsorem i prezesem białostockiego klubu sportowego Jagiellonia. Taka ciekawostka, na koniec dzisiejszego posta.


                                          Najbardziej "przystępna", najmniej wyszukana sala.

                                              Coś pomiędzy z bardzo wygodnymi fotelami!

                                                  Najbardziej wyszukana, sala restauracyjna.

29 czerwca 2013

Dzień 43 - Joga!

Ileż to cudownych rzeczy naczytałam się o niesamowitych właściwościach jogi! A tyle, że od razu ze stanu "waham się" osiągnęłam stan "koniecznie chcę spróbować". Przewertowałam cały internet w celu znalezienia najlepszej opcji dla siebie. Wszystkie portale zgodnie zapewniają, że równie skutecznie można ćwiczyć jogę w domu, co na zajęciach. Niezwykle mnie ta informacje ucieszyła i gdy tylko w kiosku zobaczyłam gazetę pt. "Joga, proste ćwiczenia dla każdego" wiedziałam, że będzie niezbędna. No cóż zakup zobowiązuje więc ćwiczyć trzeba. Szczególnie za 6.99 zł. Pozycji jest co niemiara. Poczynając od podstawowych ćwiczeń, przez bardziej skomplikowane, aż po specjalistyczne, np. na bolące plecy, NA PMS, na stres a nawet na bolące nadgarstki! I wiele, wiele więcej. Pozycje (asany) przyjmują bardzo interesujące nazwy, mianowicie, pozycja trupa (jakże zachęcająca), ukłon wojownika, szarańcza, krawiec i inne równie atrakcyjne określenia. Rozpoczęłam swoją przygodę z jogą od 15 minut podstawowych pozycji dla początkujących. Pozycje te są dość proste, jedynym problemem może być jedynie problem z utrzymaniem równowagi. Poważny problem stanowiła dla mnie kontrola oddechu, wdychanie i wydychanie powietrza we właściwym czasie. Myślę, że w tej kwestii praktyka czyni mistrza. Jeśli nie mamy dużo czasu na ćwiczenia, wystarczy poświęcić jedynie 15 minut dziennie. To ogromny plus i ogromna motywacja by wytrwać. Spróbuję.  







28 czerwca 2013

Dzień 42 - Zrezygnuj z fast foodów... na tydzień!

Tydzień to i tak ogromne wyrzeczenie, serio! Rezygnacja z pizzy do piwa, chipsów do filmu i coli do...wszystkiego to w moim przypadku zwariowany pomysł. Że niby podczas seansu będę przegryzać marchewki? Przekąską do piwa staną się kiełki w imię zasady jedzmy zdrowo? A colę zastąpię hektolitrami zielonej herbaty? Nastały trudne czasy. Od dziś przez tydzień walczyć będę z nawykiem śmieciowego jedzenia. Ma to swoje plusy i minusy. Z całą pewnością za tygodniowy detoks organizm będzie mi wdzięczny. Lecz moja dewiza życiowa zabrania mi odmawiania sobie rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, szczególnie, gdy są to drobnostki, tak, jak właśnie w przypadku jedzenia. Smutno mi strasznie, że skazuję siebie na rezygnację z wizyty w McDonald's. Bo cheesburgery są dobre na wszystko, na głód, zły humor a nawet na kaca. I co ja teraz zrobię gdy akurat podczas tego tygodnia, jak na złość przypomni sobie o mnie handra? Albo obudzę się rano i będę miała, oczywiście jak zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, kaca? Aby przetrwać ten tydzień poszukuję substytutów niezdrowego jedzenia. Póki co znalazłam tylko jeden. Uwielbiam słoneczniki. Albo jednak dwa, bo zamiast cheesburgera na zły dzień mogę przecież kupić sobie buty! Zaczynam przekonywać się do swego pomysłu. Wierzę, że wcale nie jest tak źle jak mi się wydaje, że nie będę miała żadnego problemu z pokonaniem tego tygodnia i uniknę snów o goniących mnie chipsach. Głęboko w to wierzę, bo ciężko znoszę koszmary nocne. Jest takie słowo jak samozaparcie. Może w drodze wyjątku na tydzień dodam je do swego słownika?

27 czerwca 2013

Dzień 41 - Park linowy!

Bardzo długo czekałam na zrealizowanie tego pomysłu po części z braku możliwości, po części ze strachu. Ekscytacja pomieszana ze strachem, niewiadomą, ciekawością. Nie ukrywam, przekonana byłam, że parki linowe pomijając aspekt rekreacyjny służą bardziej pokonaniu lęku wysokości aniżeli sprawdzeniu sprawności fizycznej i zmaganiu się z samym sobą. Myliłam się. Moja wizja rekreacyjnego, niemal bezwysiłkowego "fruwania" po linach z zalotnym uśmiechem na twarzy legła w gruzach. Definitywnie. Trasa na którą się porwałam jest najdłuższą i najwyższą trasą parku linowego, który odwiedziłam. Liczy ona 700 m przeszkód. Brzmi banalnie, banalne nie jest. Pokonawszy kilka pierwszych przeszkód dokonałam zaskakującego odkrycia. Okazało się, że wcale nie mam lęku wysokości, że przed dwadzieścia trzy lata żyłam z wyimaginowaną akrofobią. Mimo, że przez bardzo długi czas pielęgnowałyśmy naszą relację i bardzo się do siebie przywiązałyśmy, dziś, zaskakująco szybko pożegnałam rzekomy lęk wysokości na rzecz zmęczenia i braku sił. Mierząc się ze słabą kondycją, kombinując jak pokonać kolejną przeszkodę zupełnie zapomniałam, że znajduję się na wysokości zazwyczaj dla mnie kłopotliwej. Uważam, że parki linowe to świetny sposób by dowiedzieć się czegoś o sobie, sprawdzić się i zmierzyć ze swymi lękami. Udało mi się pokonać całą trasę. Z drżącymi rękoma, bolącymi mięśniami i miękkimi kolanami ale ogromnie dumna, z uśmiechem na twarzy, zeszłam na ziemię. Zawsze anty-sportowa, nigdy nie byłam w stanie zrozumieć radości płynącej ze zmęczenia lecz tym razem muszę przyznać, że, moja fascynacja tego rodzaju "sportem" jest ogromna. W końcu i ja znalazłam dla siebie jakąś formę aktywności!










26 czerwca 2013

Dzień 40 - Spływ kajakowy!

Strach. Oto uczucie towarzyszące mi po każdorazowym jakże genialnym pomyśle pt. "Spływ kajakowy!" Wszyscy entuzjastycznie się cieszą a ja w myślach szukam kogoś, kto mógłby zastąpić mnie w wiosłowaniu. Idealnie byłoby gdybym mogła zostać werbalnym sternikiem. Moja praca polegałaby na wydawaniu komend typu: w prawo, w lewo, szybciej, wolniej oraz na opalaniu się. Jakże absorbujące zajęcie, wiem. Posiadam wszelkie niezbędne predyspozycje na to stanowisko ale zupełnie nie wiem dlaczego kajak nie przewiduje miejsca dla owego sternika. Gdyby było inaczej miałabym szansę na polubienie tego sportu. Przyroda, rzeka, las, słońce, latający i pływający przyjaciele. Brzmi sympatycznie. Jednak zanim ktoś, po przeczytaniu tego posta, stworzy taki kajak, ja postanowiłam spróbować spływu kajakiem klasycznym. Jako wioślarz. Tak, wiem, zbyt długie przebywanie na słońcu sprawiło, że zupełnie nie wiedziałam, na co się porywam. Żarty odłóżmy na bok, teraz będzie tylko poważnie. Wiosło miałam ładne, czerwono-czarne. Zawsze lubiłam takie kolory. Kajak też niczego sobie, niebieski, pasuje mi do oczu. Szczerze mówiąc trudno trasę 7 km nazwać jakimś wielkim spływem kajakowym. Szczególnie, że rzeka w wielu miejscach sięgała zaledwie do kolan. Kapok okazał się wręcz niezbędny. Ale żeby nie było, że wszystko takie proste, że aż śmieszne, spływ kończył się w morzu! Jak to mówią pierwsze koty za płoty a później to już będzie tylko łatwiej i może następnym razem, uda mi się nie lądować regularnie w krzakach, raz u lewego brzegu rzeki, raz u prawego. Bardzo bym sobie tego życzyła, gdyż wypłynięcie z nich wymaga spożytkowania mnóstwa energii, a mięśnie moich rąk nie są nazbyt rozwinięte. Poza tym, to żadna przyjemność penetrować rośliny w przybliżeniu niemal mikroskopijnym. Prawda jest taka, że na spokojnej rzece wystarczy, że jedna osoba na dwuosobowy kajak ma trochę więcej więcej siły i lepszą kondycję. Spokojnie jesteśmy w stanie płynąć wiosłując naprzemiennie. Nie mogę narzekać, że zmęczyłam się jakoś wybitnie ale mimo wszystko przypomniałam sobie, czym są zakwasy. Kiedyś spróbuję raz jeszcze, bo po opanowaniu techniki wiosłowania następnym razem powinno być już znacznie przyjemniej.






25 czerwca 2013

Dzień 39 - Obejrzyj film bollywood!

Dramat. Tym słowem mogłabym zakończyć owy post gdyż wiem, iż trafniej tego nie ujmę. Ale jako, że lubię snuć wywody powiem Wam więcej. Powiem Wam na przykład, że miałam na prawdę szczere chęci i uznałam, że przecież wszystkiego trzeba spróbować i dać szansę szczególnie tym rzeczom, których, jak nam się WYDAJE, nie lubimy. Byłam w błędzie. Oczywiście idea jest wspaniała ale w tym przypadku byłam w błędzie. Poważnie, zawsze czułam, że ta indyjska muzyka i indyjskie stroje z "dzwoneczkami" i różnego rodzaju frędzlami rodem z zasłon mojej babci, to nie dla mnie. Objętość materiału jaki mają na sobie jest dla mnie nie do ogarnięcia. Taniec typowy dla tego rodzaju filmów też specjalnie mnie nie kręci. Mimo wszystko postanowiłam się upewnić, bo co, jakbym ostatniego dnia swego życia nagle odkryła, że ubóstwiam takie filmy? W ciągu jednego dnia okazałoby się, że moje życie nie miało sensu! Teraz wszystko jest jasne. Wydawało mi się dobrze. Nie ubóstwiam filmów bollywood i ubóstwiać nigdy nie będę. Są nudne i irytujące. I owszem, możecie powiedzieć, że generalizuję, bo przecież widziałam tylko jeden. I zapewne będziecie mieć rację. Ale ja wcale nie czuję potrzeby oglądania ich NIGDY więcej. Ten jeden w zupełności mi wystarczy, tym bardziej, że trwał 3,5 h. Widzieliście kiedyś film, który trwa 3,5h? Nie? Tak myślałam. Nie, nie, nie...całe szczęście szkoda mi było czasu by katować się przed ekranem monitora do końca. Umarłabym z nudów, policzyła wszystkie okna we wszystkich sąsiednich blokach, albo wpadłabym na równie genialny pomysł, jak ten dziś. A po co mi to? Teraz zastępczo wrócę do serialu, do starego i sprawdzonego "Seksu w wielkim mieście". Czasem sprawdzone opcje są najlepsze.









24 czerwca 2013

Dzień 38 - Spróbuj kuchni indyjskiej!

Poznawanie nowych kuchni, nowych potraw jest doświadczeniem jakże ciekawym dopóty, dopóki piekielnie głodni idąc na obiad nie trafimy na potrawę, która totalnie nie jest w naszym stylu, jest zbyt ostra, niesmaczna, ogólnie rzecz ujmując nie trafia w nasze gusta. Delikatnie mówiąc. Wówczas nie dość, że mamy przed sobą coś na co nie mamy najmniejszej ochoty to wciąż jesteśmy piekielnie głodni. Z podobnym problemem mierzyłam się idąc po raz pierwszy do restauracji indyjskiej. Kuchnia indyjska kojarzyła mi się jedynie z aromatem mieszanki przypraw. Wertując menu wybrałam potrawę na ostro. Uwielbiam dobrze doprawione dania. Przyjmując zamówienie, kelnerka, rodowita Indyjka, zwróciła moją uwagę na znaczek papryczki obok potrawy w menu. Zignorowałam uwagę, będąc święcie przekonana, że przecież wiem co zamawiam i wiem co lubię. W tym przypadku okazało się, że "ostry" to pojęcie względne. Mało tego, porcja była rozmiarów, łagodnie mówiąc, pokaźnych. W moim przypadku głód wziął górę a "pożar" spowodowany ostrością potrawy sukcesywnie gasiłam piwem. Trudno stwierdzić czy potrawa mi smakowała czy nie, gdyż czułam jedynie jej ostry, intensywny smak. Wmawiałam sobie, że przecież ostre potrawy świetnie wpływają na przemianę materii. I takim sposobem, dzięki starej prawdzie i dużej ilości piwa udało mi się najeść w indyjskiej restauracji. Z wrażenia i bólu w gardle kompletnie zapomniałam o sfotografowaniu pamiętnej potrawy, jednak znalazłam ją w internecie. Puenta jest prosta, jeśli porywamy się na odkrywanie nieznanych kuchni dogłębnie wertujmy menu lub konsultujmy się z obsługą. 

 

23 czerwca 2013

Dzień 37 - Pójdź na pokaz mody!

Kiedy pierwszego dnia tworzyłam listę rzeczy, które chciałabym zrobić podczas tego roku, na dole kartki nieśmiało napisałam: pójdź na pokaz mody, nie wierząc zupełnie, że mam szansę zrealizować ten pomysł. Bo przecież pokazy mody z reguły są wydarzeniami zamkniętymi i aby w nich uczestniczyć należy zdobyć zaproszenie, co w przypadku zwyczajnego człowieka raczej graniczy z cudem. Ku mojemu zdziwieniu właśnie dziś znalazłam się we właściwym miejscu. Powiedziałabym nawet, w bardzo właściwym miejscu. 23 czerwca, a właściwie 22 oraz 23 czerwca na Krakowskim Przedmieściu odbyła się IX edycja Warsaw Fashion Street. Gdy w sobotę wieczorem przemierzając Krakowskie Przedmieście zobaczyłam scenę i wybieg nie wierzyłam własnym oczom! Gotowa byłam tam zostać, spędzić noc pod samym wybiegiem, żeby nic mi nie umknęło. Ostatecznie ja i mój zdrowy rozsądek ustaliliśmy, że wrócimy jednak w niedzielę rano i spędzimy tu cały dzień. I tak się właśnie stało. Tematem tegorocznej edycji Warsaw Fashion Street była natura i ekologia. W związku z tym można było obejrzeć wiele tematycznych pokazów. Niemal cały dzień spędziłam podekscytowana siedząc pod samym wybiegiem. Na własne oczy miałam okazję zobaczyć Dorotę Wróblewską, producentkę wydarzenia, a także Katarzynę Sokołowską, reżyserkę i choreografkę. Obie uśmiechnięte i szczęśliwe. Obejrzałam wiele kolekcji debiutujących projektantów a także tych znanych, między innymi Łukasza Jemioła, Natalii Jaroszewskiej i wielu innych. Najbardziej zachwyciła mnie kolekcja Basic Łukasza Jemioła, który zaprezentował wygodny, komfortowy look, a także Betti Design. Wydarzenie zakończyła Gala Wieczoru a na niej znani, polscy jak i zagraniczni projektanci i ich kolekcje. Na wybiegu pojawiła się zwyciężczyni ostatniej edycji Top Model, Zuzanna Kołodziejczyk i inne dziewczyny biorące udział w programie. Wszystkie pokazy były spektakularne. Przebywanie tam sprawiło mi ogromną radość. Mimo przewrotnej pogody, czasem słońce, czasem deszcz, impreza wciąż trwała z małymi przerwami na osuszenie wybiegu a zainteresowanych, czekających na dalszy rozwój wydarzeń nie ubywało. Wiem na pewno, że wezmę udział w jeszcze niejednej imprezie modowej. A teraz dużo, dużo zdjęć! 














Mimo deszczowych momentów impreza wciąż trwała z przerwami na osuszenie wybiegu!


22 czerwca 2013

Dzień 36 - Planuj!

Wiecie, bo czasem nawet chciałabym być taka zorganizowana. I nie chodzi mi tu zupełnie o planowanie całego życia i dalekiej przyszłości. Póki co, wystarczyłoby mi skrupulatne zaplanowanie godziny pobudki dnia następnego, by nie musieć rano decydować czy z domu wyjdę głodna czy może jednak bez makijażu?Chciałabym jedynie planować wszystko z odpowiednim wyprzedzeniem i organizować sobie czas. Bo w moim mniemaniu organizowanie czasu powoduje, iż mniej go tracimy na nicnierobienie. Ale skąd mogę to wiedzieć? Przecież sztuka planowania jest mi zupełnie obca a kalendarz, owszem, posiadam ale tylko po to, by zapisywać w nim grafik pracy, aby przypadkiem nie zapomnieć, kiedy zobowiązana jestem się tam pojawić. Wracając jednak do nicnierobienia, uważam, że owa czynność potrafi być bardzo konstruktywna i niekiedy wręcz niezbędna. A już na pewno dla mnie. Od dziś jednak nicnierobienie także zaplanuję. Trochę łudzę się, że takie planowanie pozwoli odnaleźć zgubioną już dawno temu połowę doby, pozwoli oczyścić umysł i przywoła poczucie kontroli. Zapisywanie wszelkich pomysłów, rzeczy do zrobienia, poleconych filmów i książek w kalendarzu a nie na skrawkach papieru, które ZAWSZE giną w niewyjaśnionych okolicznościach, pozwoli mi do nich wrócić i wcielić je w życie. Może dzięki temu pomysły te nie ulecą z mojej głowy razem ze zgubionymi kartkami, a ja kolejny raz nie zasiądę na kanapie, bo przecież mam tyle wolnego czasu więc mogę go marnotrawić bez wyrzutów sumienia. I może dzięki temu dnia następnego nie zginę pod naporem rzeczy do zrobienia na trzy dni temu o których nagle sobie przypomniałam. Tak sobie myślę, że naukę też mogłabym planować z odpowiednim wyprzedzeniem zamiast beztrosko siedzieć, machać nogą i oglądać seriale, bo przecież zostało jeszcze tyle czasu! Zatem dziś zaplanowałam sobie kolejny miesiąc więc jeśli macie dla mnie jakąś propozycję nie do odrzucenia możecie zapisywać się na sierpień, bo lipiec został już oficjalne zamknięty! Zaplanowałam sobie na przykład, że w końcu zapłacę zaległy rachunek oraz że kupię słomkowy kapelusz, bo przecież jadę na wakacje, to jak tak, bez kapelusza? No i wakacje sobie zaplanowałam. Nad morzem. I zaplanowałam też nicnierobienie na tych wakacjach. I że od 10 - 16 każdego dnia w ramach tego nicnierobienia będę leżała plackiem na plaży zmieniając jedynie pozycje. Nie, jeszcze nie zaplanowałam co ile minut. Znacie może jakąś dobrą, sprawdzoną książkę z cyklu "Skuteczne planowanie"? Bo prawda jest taka, że średnia jestem w te klocki i mogłabym się trochę podszkolić. Przywracając powagę sytuacji stwierdzam, że planowanie takie pozwoli wyzbyć się niekomfortowego uczucia, które towarzyszy mi do dłuższego czasu, mianowicie, że na pewno o czymś zapomniałam. 



21 czerwca 2013

Dzień 35 - Paragraf 22!

Książka ta kurzy się na mojej półce już długi, długi czas. Najprawdopodobniej dlatego, że jej akcja toczy się w czasie drugiej wojny światowej a ja nie znoszę historii. Przez to, że nie znoszę historii nigdy nie dałam szansy żadnej książce, w której choćby w opisie bądź recenzji padało słowo historia. Jednak przyczyna z jakiej książka trafiła w moje ręce jest, przynajmniej dla mnie, zabawna. Kiedyś, jeszcze za czasów zagorzałego biegania na korepetycje z angielskiego, poznałam Monikę. Monika była moją korepetytorką i idolką w jednym. Dzięki temu zawsze odrabiałam wszystkie prace domowe i uczyłam się słówek. Monika była młodą studentką filologii angielskiej. Była nierozgarnięta, roztrzepana, spóźnialska i zawsze wszystko gubiła. Była mistrzem ciętej riposty i ironicznego humoru, który ja uwielbiam do dziś. Pewnie dlatego się polubiłyśmy. Kiedyś w celu oddania jej książek umówiłyśmy się pod Empikiem. Owszem, czekała pod Empikiem ale zamiast w Białymstoku była w Warszawie, bo przekonana była święcie, że umawia się z kimś innym, spoko. To było zaraz po tym, jak nie zdążyła uaktualnić kontaktów po zmianie telefonu, bo zawsze wychodziła z założenia, że przecież wszystko można zrobić jutro. Ale nie o tym miał być wywód. Książki, właśnie książki! Miała ich całą masę i z biegiem czasu zaczęłam ją traktować jak bibliotekę. Pewnego dnia śledząc uważnie jej bloga, którego zresztą uwielbiam do dziś, padł intrygujący tytuł "Paragraf 22" a za nim same superlatywy. Przy najbliższym spotkaniu na jej półce wypatrzyłam tą właśnie książkę. Zupełnie nie wiedząc o czym książka głosi nieśmiało zapytałam, czy tym razem mogę pożyczyć "Paragraf 22". Po słowach Moniki, "Oczywiście mogę ci ją pożyczyć, uwielbiam tą książkę ale uważam, że to pozycja dla starszych i ciężko będzie ci ją zrozumieć" książka stała się tak odległa, jakby co najmniej wydana była w jednym egzemplarzu znajdującym się aktualnie na Antarktydzie. Godząc się z tym faktem, niepocieszona, wróciłam do domu. Kilka lat później, gdy Monika była już na drugim końcu świata, zupełnie przypadkiem w antykwariacie trafiłam na "Paragraf 22". I tak oto książka zajęła miejsce na mojej półce z książkami nieprzeczytanymi, czekając na swoją kolej. Jako, że Monika dawno zwinęła się z mego życia, nie spieszyło mi się specjalnie do jej przeczytania. Bo przecież jest o wojnie. Myślę, że bardzo długo czekałyśmy (ja i książka) aż nadejdzie moja dorosłość i będę w stanie zrozumieć jej przesłanie. I właśnie dziś postanowiłam dać jej szansę. Po przeczytaniu jednego rozdziału stwierdzam, że książka mimo iż o wojnie, napisana jest w groteskowy sposób, podszyta ironicznym humorem. Myślę, że mamy szansę zaprzyjaźnić się na najbliższe 476 stron. 



"Dunbar znowu leżał na wznak, bez ruchu, wpatrzony szklanym wzrokiem w sufit. Pracował nad przedłużeniem sobie życia. Osiągał to przez uprawianie nudy. Dunbar tak gorliwie pracował nad przedłużeniem sobie życia, że można go było wziąć za nieboszczyka." 

"Półkownik był wspaniały. Miał wpadnięte usta, wpadnięte policzki, wpadnięte, smutne, zapleśniałe oczy." 

20 czerwca 2013

Dzień 34 - Temat rzeka!

Temat na który powiedzieć można wiele, temat niemający końca, na który wypowiedzieć można niezliczoną ilość słów a i tak nigdy nie będzie wyczerpany. W tym wypadku jednak temat rzeka ma zupełnie inne znaczenie. Rzekłabym, bardziej rozrywkowe. Przecież lato i wakacje zobowiązują. Temat rzeka to lokal nad Wisłą. O ile można o nim mówić w kategorii lokalu. To miejsce na które składa się głównie Wisła, piasek, bar pod gołym niebem, efektywne głośniki i zaledwie kilka miejsc siedzących. No i słońce. Słońce jest niezbędne. Bez niego miejsce traci swoje powołanie. Plaża niemalże w centrum miasta? Pomysł idealny dla osób niemających możliwości wyjazdu, czyli takich jak ja. Temat rzeka do głośna muzyka, stroje kąpielowe, mężczyźni bez koszulek! dumnie prezentujący efekt wysiłku i czasu spędzonego na siłowni (żaden inny lokal nie zapewni nam takich luksusów!), pyszna lemoniada i... brak miejsc siedzących. Z wyłączeniem oczywiście piasku, bo tego jest tam pod dostatkiem, wystarczy każdemu. Chociaż nie, miejsca siedzące są i wierzę, że czasem bywają wolne aczkolwiek tak samo realne jest trafienie sześciu liczb w lotto. Realne lecz nie znam tego z autopsji. Niestety. Idealnym rozwiązaniem jest zatem zaopatrzenie się w ręcznik kąpielowy nawet gdy brak możliwości kąpieli. Bo amatorów pływania w Wiśle nie ma zbyt wielu. Miejsce bardzo rozrywkowe ale jednocześnie jego atmosfera sprzyja odpoczynkowi, szczególnie, gdy świeci słońce. Gdyby nie widok Pałacu Kultury zupełnie zapomniałabym, że to przecież wciąż Warszawa.  Będąc tam czułam się jakbym była na wakacjach w małej nadmorskiej miejscowości. Z jednym małym wyjątkiem, miejsce to niemal pozbawione jest rozebranych wrzeszczących dzieciaków chlapiących wodą i sypiących piaskiem na opalających się przy brzegu plażowiczów. Idylla!



Zdjęcia zaczerpnięte z profilu Tematu rzeka na facebooku : https://www.facebook.comhttps://www.facebook.com/trzeka?fref=ts/trzeka?fref=ts 

19 czerwca 2013

Dzień 33 - Pasta cukrowa!

Dziś w ramach wyzwania postanowiłam ułatwić sobie życie! Nie wiem jak Wy ale ja nie lubię zapisywać się na wizyty do kosmetyczki i fryzjera. Nie dość, że muszę czekać w kolejce na swój dzień, zwykle zdążę rozmyślić się pięć razy nim nadejdzie, to w dodatku tracę czas na dojazd i powrót. Gdy znalazłam przepis na domowej roboty pastę cukrową pomyślałam: to coś dla mnie! Zero wyczekiwania na wizytę, zero wyrzutów sumienia z powodu niepojawienia się na owej, zero zmarnowanego czasu na dojazdy. Nie mogłam uwierzyć, że do wykonania pasty cukrowej potrzeba tak niewielu składników. Produkt idealny mający zmienić moje życie, zaoszczędzić czas wydłużając dobę o kolejne 24 godziny. A wykorzystałam jedynie szklankę cukru, 2 łyżki wody oraz 2 łyżki soku wyciśniętego z cytryny. Wszystko należy rozpuścić na MAŁYM ogniu i mieszając czekać aż pasta nabierze złocistej barwy. Kiedy pasta ostygnie do temperatury 36,6 jest gotowa do użycia. Oznacza to, że możemy rozpocząć masochistyczne tortury. Nie oszukujmy się czynność nie należy do najprzyjemniejszych. Szczerze mówiąc potwornie się bałam na samo wyobrażenie przyklejającej się do skóry pasty. Całe szczęście tym razem popełniłam błąd podczas aplikowania pasty na skórę. To znaczy, że efekt był nie do końca zadowalający ale za to poziom bólu do zniesienia. Nie wiem jaki był to błąd ale zamierzam doprecyzować technikę domowej depilacji. Wkrótce będę mistrzem! 






18 czerwca 2013

Dzień 32 - Nauka przy muzyce klasycznej!

Jako, że sesja jak zwykle mnie zaskoczyła i cały swój czas poświęcać muszę nauce, postanowiłam dziś połączyć przyjemne z pożytecznym. Nigdy nie potrafiłam uczyć się przy odgłosach telewizora lub innych ludzi. Należę do tej grupy osób, które potrzebują absolutnej ciszy by móc się skupić i efektywnie uczyć. Ktoś kiedyś powiedział, że muzyka klasyczna sprzyja nauce. Niespecjalnie wierzę w jej nadprzyrodzone moce. Że niby wszystko samo wejdzie do głowy, zagadkowe siła pokieruje moim długopisem na egzaminie i nawet nie będę musiała chować na noc notatek pod poduszkę by wiedza na dobre zagościła w mojej głowie? Dziś to sprawdziłam, to wszystko ściema, mówię Wam. Oczywiście bardzo miło słuchało mi się muzyki ale niestety zamiast na nauce skupiałam się na dźwiękach wypływających z głośników. I niestety smutna prawda jest taka, że niczym ale to absolutnie NICZYM nie mogę sobie tej nauki umilić. Muzyka odpada,wiadomo. Jedzenie także, albo jem albo się uczę. Jedno z drugim niestety nie chce współgrać. Mało kreatywna jestem w tej kwestii, bo nie wiem z czym jeszcze mogłabym połączyć trud nauki, by było mi przyjemniej. Może kupię sobie różowy długopis jakoby mi się lepiej pisało? Albo kolorowy zeszyt? Piórnik z Myszką Miki? W szkole podstawowej akcesoria motywowały mnie do pracy więc może warto spróbować? Muzyka klasyczna jest cudowna ale niestety nie ma tak ogromnej mocy i nie sprzyja nauce, przynajmniej w moim wypadku. 


17 czerwca 2013

Dzień 31 - Niewidzialna wystawa!

Niewidzialna wystawa, brzmi tajemniczo. Zareagowałam zmieszaniem, gdy usłyszałam słowa "Idziemy na niewidzialną wystawę!" ale, że co przepraszam, że to wystawa, której nie widać a jedynym dowodem na jej istnienie są zakupione bilety wstępu? Sprytny pomysł na biznes! Otóż ku mojemu zdziwieniu chodziło o coś zupełnie innego. Na całą godzinę wkraczamy w świat ludzi niewidomych. To właśnie oni oprowadzają nas po pomieszczeniach w których panują egipskie ciemności. Pomieszczenia te jednak nie są puste i na tym polega cała "zabawa". Jesteśmy zmuszeni wykorzystać maksymalnie pozostałe zmysły, gdyż na to, ze uda nam się cokolwiek zobaczyć nie mamy co liczyć. Przechodzimy z pomieszczenia do pomieszczenia a w każdym z nich czeka na nas coś innego. Przez cały czas towarzyszy nam nasz przewodnik, jeden na sześcio - ośmio osobową grupę, w postaci osoby niewidomej lub niedowidzącej, który nieustannie się z nami komunikuje. Należy przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa o których zostajemy poinformowani przed wejściem. Osoby mające 3 sekundową pamięć złotej rybki, jak ja, narażone są na zderzenia z różnymi przedmiotami. Zderzenia mniej lub bardziej inwazyjne. Poza samym "zwiedzaniem" mamy okazję posłuchać jak wygląda świat z perspektywy osoby niewidomej, wizyta obfitowała w ciekawe opowieści podszyte humorem. Muszę przyznać, że gdy wkroczyłam w ciemność poczułam strach. Ogarnęło mnie poczucie totalnego bezkresu i pytanie jak znajdę kolejne drzwi oraz skąd mam wiedzieć w którą stronę iść, jeśli wszędzie jest tak samo. Te pytania nurtują tylko na początku, z biegiem kolejnych minut przyzwyczajamy się, że zdani jesteśmy głównie na słuch i dotyk. Strach zniknął, gdy zorientowałem się jak fantastycznego mamy przewodnika. Już po kilku minutach wiedziałam, że człowiek ten w ciemności ogarnia wszystko lepiej niż ja w świetle dziennym. Uważam, że wystawa jest świetną formą, która choć w namiastce uświadamia ludziom jak wygląda życie osób niewidomych. Wkroczenie w ich świat, świat ciemności było ciekawym doświadczeniem, polecam wszystkim mającym możliwość udania się w to miejsce. 


                                                               Ciemność, widzę ciemność!

16 czerwca 2013

Dzień 30 - Zrób lemoniadę!

Bo to przecież tak proste a nigdy na to nie wpadłam! Jakbym zapytała każdego z Was czy kiedykolwiek zrobiliście lemoniadę zdecydowana większość zaprzeczyłaby. Kiedyś w Londynie sprzedaż lemoniady była bardzo popularna, stanowiła podstawę utrzymania biednych ludzi. Inspiracją dla mnie stała się lemoniada wypita w barze. Kiedy tak trzymałam w ręku szklankę i myślałam o składnikach jej zawartości stwierdziłam, że to banalnie proste. Cytryny, woda gazowana, cukier, lód- oto wszystkie niezbędne składniki. Nigdy nie byłam specjalną fanką lemoniad ale teraz diametralnie uległo to zmianie. Codzienne kupuję cytryny i wodę i przygotowuję lemoniadę. Myślę, że obsesja ta pozostanie mi przynajmniej do końca lata.


15 czerwca 2013

Dzień 29 - Obejrzyj horror w pojedynkę!

Wiem, wiem, dla wielu z Was to nic nadzwyczajnego. Przypuszczam, że niewiele jest osób oglądających horrory w samo południe, jak ja. Tak, wszyscy śmieją się z mego zwyczaju, kiedy dla mnie wcale nie jest do śmiechu. Moja przygoda z horrorami zaczęła się gdy byłam dzieckiem i z zapartym tchem przed telewizorem śledziłam losy bohaterów strasznych filmów. Gdy trochę podrosłam chodziłam do wypożyczalni filmów DVD i za każdym razem prosiłam pana by dał mi najstraszniejszy film jaki ma. To dowód na to, że byłam niczego nieświadomym dzieckiem z mało rozwiniętą wyobraźnią. Smutne. Dziś mogę powiedzieć, że z tego wyrosłam. Świadomość rzeczywistości i wyobraźnia momentami mnie przerastają tworząc mieszankę wybuchową szczególnie po sensie strasznego filmu i niekoniecznie musi to być horror. Czasem zdarza mi się obejrzeć horror w pojedynkę ale nigdy, gdy jestem w domu całkiem sama i zawsze, gdy jest jasno. Trochę to żałosne, że 23 latka boi się zasnąć, bo co jeśli w nocy z szafy wyłonią się potwory albo pod łóżko wciągnie mnie jakaś nadprzyrodzona postać o zniekształconej twarzy? W związku z tym postanowiłam pokonać swoje lęki i dzisiejszego wieczoru zmierzyć się z Egzorcystą z '73 roku. Tak, byłam zupełnie sama, tak, było bardzo późno, tak, już przed seansem żałowałam, że to robię. Podczas kilku pierwszych minut filmu pojawiła się we mnie cudowna determinacja i przekonanie, że film mnie nie pokona, że przecież nie będzie mi mówił kiedy mam go oglądać! Chwilę później determinacja zniknęła i przeklinałam siebie za ten pomysł. Kiedyś po seansie horroru w kinie kazałam odprowadzać się pod same drzwi, bo ze strachu nie zdołałam przemierzyć czterech pięter w pojedynkę. I niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że tak mi pozostanie. Oficjalnie przyznaję, że film mnie pokonał. I wcale nie jest mi wstyd, bo próbowałam. Wszystko co robię służyć ma poznaniu siebie, własnych upodobań. I dziś już wiem na pewno, że nie lubię horrorów gdy nie mogę powiedzieć nikomu jak bardzo się boję ani usłyszeć śmiechu, gdy raz za razem podskakuję ze strachu.





14 czerwca 2013

Dzień 28 - Piwo o smaku coli!

Jakiś czas temu podekscytowana zawędrowałam do baru by napić się niezwykłego piwa. Wszyscy wiemy jak zakończyła się owa niezwykła wędrówka a jeśli nie wiemy to możemy o tym przeczytać kilka postów wcześniej. Czasem zdarza mi się uprzeć na coś nieprzeciętnie. Właśnie tak było tym razem, w końcu udało mi się znaleźć lokal posiadający w swym asortymencie dokładnie to czego poszukiwałam a nawet dużo więcej. Nie sądziłem, ze możliwe jest stworzenie piw o tak wielu smakach. Muszę przyznać,ze dokonanie wyboru w przyzwoitym czasie, to znaczy przed zamknięciem lokalu, w moim przypadku graniczyło z cudem. I wcale nie chcę czepiać się szczegółów, bo to przecież zupełnie nie w moim stylu ale czy to istotne, że lokal ten mieści się 200 km od mego mieszkania? Może to nawet lepiej? Jako, że uważam, iż w każdej sytuacji należy doszukiwać się pozytywów stwierdzam, że to całe szczęście,ze dzieli nas tak duża odległość. W innym wypadku moje finanse oraz zdrowie narażone zostałyby na szwank. Póki co jesteśmy bezpieczni. Ale gdyby ktoś z Was nagle odkrył gdzie w Białymstoku kupić można ciemne piwo karmelowe pt. Czarny kot lub piwo o smaku coli dajcie znać, ostatecznie rozważę stan swego portfela. Piwo o smaku coli faktycznie smakuje jak cola a na butelce ma misia koalę. Po głębszym zastanowieniu nie widzę ścisłego związku misia z colą. Że niby taka gra słowna? Skojarzenie coli i koali, interesujące. Lokal w którym udało mi się nabyć owe trunki nosi nazwę Spiskowcy rozkoszy i mieści się w Warszawie. Miejsce niewielkie ale całkiem sympatyczne oferujące około 50 rodzajów piw do wyboru. Najsmutniejszy jest fakt,że miejsca takie znaleźć można  dopiero w stolicy. Chyba, że to ja jestem niedoinformowana i nie znam swego miasta, co w tym przypadku wprawiłoby mnie w stan radosny. Jak widać czasem upór popłaca. 



Żyrafy wchodzą do szafy!


13 czerwca 2013

Dzień 27 - Pasta z krewetkami!

Uwielbiam pasty lecz do tej pory nie miałam ochoty wyjść poza ramy trzech ulubionych, których wykonanie opanowałam niemalże do perfekcji, czyli Spaghetti ze szpinakiem i gorgonzolą, Carbonara oraz Bolognese. Bo po co rezygnować z czegoś, co sprawdzone i dobre ryzykując, że "nowe" nie zadowoli nas nawet w połowie tak bardzo jak "stare"? Dziś miałam okazję spróbować Pasty z krewetkami. Nie, nie przyrządziłam jej sama. Moje zdolności kulinarne są przynajmniej o jeden level niżej aczkolwiek idzie mi lepiej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Pasta z krewetkami okazała się miłą odmianą od wszystkich trzech past, których tak usilnie się uczepiłam i trzymałam przez kilka lat! Makaron, pomidory koktajlowe, krewetki, przyprawy i wszystko inne czego nie zdołałam zobaczyć tworzyło fajne połączenie. Może gdy sama spróbuję przyrządzić kiedyś taki makaron dodam do niego krewetki w panierce by były bardziej chrupiące? Dobrze jest czasem wyjść poza ramy tego co znane i lubiane nawet w tak przyziemnych, codziennych czynnościach jak jedzenie. Spróbować czasem czegoś nieznanego, by do tych znanych i lubianych dorzucić rzecz kolejną poznając zarazem swoje upodobania.



12 czerwca 2013

Dzień 26 - Żelazowa Wola!

Jeżdżę na wycieczki za miasto, zwiedzam nowe miejsca. Pan z geografii byłby ze mnie dumny, że poszłam w jego ślady, ślady podróżnika! A jeśli nie dumny to z całą pewnością bardzo zaskoczony. Bo nie oszukujmy się ja i geografia zawsze byłyśmy na dwóch przeciwstawnych biegunach. Ja chciałam iść do domu, ona zatrzymywała mnie w szkole. Ja wolałam oglądać film, ona kazała mi się uczyć. Zwykle i tak wychodziło na moje. Bo jak lubić kogoś, kto zmusza Cię do uczenia się tak paskudnych rzeczy? A tak serio, zabijcie mnie ale nie wiem jak zdałam z tego przedmiotu. I to nawet nie kwestia ocen a frekwencji. Nie żebym nie chodziła wcale, ależ chodziłam. Bywałam na lekcjach organizacyjnych i trzech następujących po nich. Na pierwszej- bo nie ma z czego pytać, na drugiej i na trzeciej, bo można było zgłosić dwa nieprzygotowania. Potem z reguły słuch o mnie ginął. Wpadałam też w walentynki, bo gdy ktoś ubrał się na czerwono zwolniony był z odpowiedzi z jednego przedmiotu. Miałam w swojej szafie dużo czerwonych ubrań. A teraz całkiem serio, Dom urodzenia Fryderyka Chopina oraz okazały ogród stworzony jako pomnik dla uczczenia pamięci słynnego kompozytora. Ogród to miejsce urokliwe, wszędzie roznosi się muzyka stworzona przez Chopina. Dookoła przeróżne odmiany roślin, stare, wielkie drzewa, rzeka, stawy, mostki. Obok restauracja ze stolikami na zewnątrz. Klimat niemalże idealny. Dom w którym aktualne znajduje się muzeum biograficzne nie zrobił na mnie tak ogromnego wrażenia jak ogród. Poza fortepianem oraz drewnianą, skrzypiącą podłogą przypominającą o starości tego miejsca nie było w nim nic nadzwyczajnego. Jako, że odkryłam w sobie sympatię do muzyki klasycznej miejsce to było idealnym miejscem na odpoczynek w piękną pogodę.
Jednak  jedno wiem na pewno, nigdy nie polubię sosu rukolowego, który był dodatkiem do mego obiadu w owej restauracji.

                                                                                  źródło: www.maliturysci.pl



                                                                                              źródło: chopin.musem.pl


                                                                                       źródło: chopin.museum.pl

                                                                                                 źródło: chopin.museum.pl

                                                                                       źródło: mazowieckie.pl 

źródło: chopin.museum.pl